czyli coraz wyzej i wyzej, gorska droga, podobno bardzo niebezpieczna. Najpierw ok 200km pokonalismy w 8 godzin, nastepnego dnia ok 150 alboli 180 w 5 godzin. I tak oto znalezlismy sie na wysokosci 4014 metrow, w przepieknym tybetanskim (z ducha tybetanskim, formalnie syczuanskim) miasteczku. Rano obejrzalymy klasztor, ktorego najstarsza czesc pochodzi z XV wieku. Tam tez maja miejsce podniebne pochowki, czyli tradycyjna ceremonia pogrzebowa, ktora polega na tym, ze cialo (po odcieciu skalpu - zeby dusza miala ktoredy uleciec) kroi sie na kawalki i daje sepom na pozarcie. Niestety, oprocz latajacych nad wzgorzem ptakow, nic nie widzialysmy. Litang, bo to wlasnie tam maja miejsce te cuda, jest 'najbardziej tybetanskim miateczkiem' wedlug relacji Pierre'a, Holendra, ktorego poznalysmy gdzies w drodze, a ktory podrozuje od 3 lat i mial sporo czasu na zwiedzenie Tybetu. Sprawdzimy te hipoteze ;)
Natepnego dnia pojechalymy do Kangding, zeby spotkac sie ze znajoma, ktora w tym regionie zajmuje sie praca charytatywna.